10 sierpnia 2006
17:30
Jamie Cullum: po prostu showman
Swoim występem Jamie Cullum potwierdził, że jest nie tylko uzdolnionym młodym muzykiem, ale przede wszystkim pełnym wewnętrznej ekspresji showmanem. Jego warszawski koncert nagrodzony został owacjami przy samej scenie.
Mimo to, że koncert tego charyzmatycznego muzyka odbył się z ponad godzinnym opóźnieniem, zgromadzona publiczność przywitała go gromkimi brawami. Przeprosiwszy za to długie czekanie, Cullum zapowiedział, że da koncert jakiego jeszcze nie było. I nikt z przybyłych nie był chyba rozczarowany.
Pierwsze 45 minut było solowym popisem tego młodego artysty. Własne interpretacje "Wind Cries Mary" i "What a Difference a Day Made” przyprawiły fanki Culluma o stan bliski euforii. Z sali słychać było nie tylko oklaski uznania, ale również piski żądnych jeszcze większej porcji nastrojowych kompozycji, entuzjastek osoby tego przystojnego muzyka.
Na uwagę zasłużyło bez wątpienia solowe wykonanie przeboju "Twentysomething”, przy którym muzyk oddał się krótkiej improwizacji na fortepianie, udowadniając, że stylistyka jazzowa naprawdę jest mu bliska. Każdy z wykonywanych utworów okraszony był krótkim komentarzem. Na koniec solowej części koncertu, Cullum przytoczył osobę Eltona Johna, jako człowieka- artysty, którego ceni bodajże najbardziej. Utwór „Rocket Man” zaśpiewał właśnie dla niego.
Atmosfera z każdym następnym utworem była coraz bardziej gorąca, a publiczność prawie wstała z krzeseł, gdy artysta zeskoczył ze sceny. Przebiegając pół sali, na powrót rozpędził się i wskoczył na scenę.
Na takie zachowania, bez nuty sztuczności i wymuszenia stać tylko największych showmanów. Wzruszającym momentem pierwszej części koncertu było wykonanie znanego standardu „My Funny Valentine” R. Rodgersa w wersji a capella.
Podczas drugiej części występu, artysta zaprezentował się już nie sam, ale z całym zespołem. Przy prawie każdym z utworów, skakał po scenie oddając się swojej niespożytej energii. Uderzając z całej siły w bęben, wygrywał rytmy samby, po czym reszta zespołu oddała się chwilowej improwizacji w temacie „Chameleona” Herbiego Hancocka. Trudno było usiedzieć na miejscu.
Ciekawym momentem było również wykonanie kompozycji „London Skie” poświęconej jego rodzinnemu miastu. Z wielką owacją spotkał się utwór "Old Devil Moon", przy którym Cullum zrobił to, na co czekała większość publiczności. Wskoczył na fortepian i stojąc na nim zaśpiewał całą kompozycję.
Jego występ był prawdziwym show. Może nie jest artystą jazzowym, ale z pewnością jest muzykiem godnym uwagi, chociażby z powodu swojej wrodzonej naturalności. Wszystko, co robił na scenie po prostu chciało się oglądać i słuchać. A to, że znane wszystkim fanom jazzu, standardy zaśpiewał w bardziej popowym wykonaniu, wyszło mu tylko na dobre.
Zapowiedziawszy swój następny przyjazd do Polski, po czterokrotnym bisie, opuścił scenę.
KAMILA CZERNIAWSKA
Mimo to, że koncert tego charyzmatycznego muzyka odbył się z ponad godzinnym opóźnieniem, zgromadzona publiczność przywitała go gromkimi brawami. Przeprosiwszy za to długie czekanie, Cullum zapowiedział, że da koncert jakiego jeszcze nie było. I nikt z przybyłych nie był chyba rozczarowany.
Pierwsze 45 minut było solowym popisem tego młodego artysty. Własne interpretacje "Wind Cries Mary" i "What a Difference a Day Made” przyprawiły fanki Culluma o stan bliski euforii. Z sali słychać było nie tylko oklaski uznania, ale również piski żądnych jeszcze większej porcji nastrojowych kompozycji, entuzjastek osoby tego przystojnego muzyka.
Na uwagę zasłużyło bez wątpienia solowe wykonanie przeboju "Twentysomething”, przy którym muzyk oddał się krótkiej improwizacji na fortepianie, udowadniając, że stylistyka jazzowa naprawdę jest mu bliska. Każdy z wykonywanych utworów okraszony był krótkim komentarzem. Na koniec solowej części koncertu, Cullum przytoczył osobę Eltona Johna, jako człowieka- artysty, którego ceni bodajże najbardziej. Utwór „Rocket Man” zaśpiewał właśnie dla niego.
Atmosfera z każdym następnym utworem była coraz bardziej gorąca, a publiczność prawie wstała z krzeseł, gdy artysta zeskoczył ze sceny. Przebiegając pół sali, na powrót rozpędził się i wskoczył na scenę.
Na takie zachowania, bez nuty sztuczności i wymuszenia stać tylko największych showmanów. Wzruszającym momentem pierwszej części koncertu było wykonanie znanego standardu „My Funny Valentine” R. Rodgersa w wersji a capella.
Podczas drugiej części występu, artysta zaprezentował się już nie sam, ale z całym zespołem. Przy prawie każdym z utworów, skakał po scenie oddając się swojej niespożytej energii. Uderzając z całej siły w bęben, wygrywał rytmy samby, po czym reszta zespołu oddała się chwilowej improwizacji w temacie „Chameleona” Herbiego Hancocka. Trudno było usiedzieć na miejscu.
Ciekawym momentem było również wykonanie kompozycji „London Skie” poświęconej jego rodzinnemu miastu. Z wielką owacją spotkał się utwór "Old Devil Moon", przy którym Cullum zrobił to, na co czekała większość publiczności. Wskoczył na fortepian i stojąc na nim zaśpiewał całą kompozycję.
Jego występ był prawdziwym show. Może nie jest artystą jazzowym, ale z pewnością jest muzykiem godnym uwagi, chociażby z powodu swojej wrodzonej naturalności. Wszystko, co robił na scenie po prostu chciało się oglądać i słuchać. A to, że znane wszystkim fanom jazzu, standardy zaśpiewał w bardziej popowym wykonaniu, wyszło mu tylko na dobre.
Zapowiedziawszy swój następny przyjazd do Polski, po czterokrotnym bisie, opuścił scenę.
KAMILA CZERNIAWSKA
więcej: www.jamiecullum.com
reklama