RECENZJA: Imagine Dragons - "Origins"
Panowie z Imagine Dragons przekonują w tytule swojego czwartego albumu, że powracają do korzeni, czy rzeczywiście tak jest?
Ilekroć recenzuję albumy tego zespołu, tyle razy wspominam moje zderzenie z pierwszym albumem tej formacji i uczucia z tym faktem związane. Grupa wzięła szturmem listy przebojów, a i mnie nie musiała długo do siebie przekonywać. Przyznaję, że recenzując ubiegłoroczny album zespołu, który był w moim odczuciu najbardziej elektroniczną płytą, myślałam o tym jak "Evolve" daleko jest do świetnego "Night Vision" czy "Smoke + Mirrors". Pierwszy album był ożywczy, niespotykany i bardzo wciągający. Drugi album tylko podniósł poprzeczkę, a później przyszło "Evolve", które mogło poszczycić się świetnymi, lotnymi singlami, ale całościowo wypadało już słabiej. I tak oto w rok po premierze muzycy postanowili wydać kolejny album, czy była to słuszna decyzja? Czy warto było się tak spieszyć?
Ustalmy to na samym początku - nowemu albumowi bliżej do "Evolve" niż do dwóch pierwszych krążków. Otwierające album "Natural" sprawia, że możemy mieć jak najbardziej pozytywne przeczucia dotyczące tej płyty. Wszystko jest tu tak, jak być powinno, piosenka wpada w ucho od pierwszego przesłuchania i do końca pozostaje jednym z najlepszych utworów na tym krążku. Ma w sobie wszystko to, za co kochamy ten zespół. Kolejne, spokojniejsze i nieco elektroniczne "Boomerang" również zaliczyć można do utworów udanych, nie inaczej jest z "Machine", choć sporo tu dźwięków z konsolety, to mieszają się one z gitarami, w efekcie otrzymujemy energetyczny, stadionowy kawałek z mnóstwem energii. Kto mógłby przy nim ustać w miejscu? Nieco słabiej wypada "Cool Out", ale stanowi ono przerywnik do kolejnego hitowego numeru, pełnego głębi i piękna "Bad Liar". Co prawda syntezatory dają tu o sobie znać w pełnej krasie, ale nie przeszkadza to szczególnie. Słusznie wybrano go na singiel. Całkiem ożywczo brzmi "West Coast" o folkowym szlifie, które mogłoby wyjść spod pióra Mumford and Sons. "Zero" otwierające drugą część albumu, spodoba Wam się, jeśli lubicie czystopopowe kompozycje. Dawni fani rockowej odsłony Imagine Dragons mogą nie przełknąć dość przeciętnego "Bullet on a Gun". Tak będzie już niestety do końca krążka, w "Digital" Imagine brzmią momentami niczym The Prodigy, choć sytuacje ratuje nieco przystępniejszy refren. Przed końcem czeka nas jeszcze bardzo przeciętne "Only", nijakie "Stuck" i "Love", bez którego ten album również mógłby się obejść.
Mam względem tego albumu mieszane uczucia, przyznaję, że w sieci znalazłam w zasadzie same recenzje, które odnoszą się do niego bardzo krytycznie, ja sama zasiadając do tej recenzji sądziłam, że ocenię ten krążek dość negatywnie. Jednak, gdy przesłuchałam go po raz koleny zdałam sobie sprawę z tego, że "Origins" nie jest albumem fatalnym. Być może jak na standardy Amerykanów płyta jest dość przeciętna, ale ponad połowa utworów to piosenki całkiem udane. Być może to największy maknament tej płyty, grupa przyzwyczaiła nas do tego, że ich albumy cechuje wyrównany poziom i na dodatek, jest to poziom wysoki. Nie zmienia to jednak faktu, że spędziłam przy tym albumie wiele poranków, które stawały się lepsze właśnie dzięki tej muzyce. Dajcie "Origins" szansę, naprawdę może umilić Wam zimę!
Tracklista:
1. Natural
2. Boomerang
3. Machine
4. Cool Out
5. Bad Liar
6. West Coast
7. Zero
8. Bullet in a Gun
9. Digital
10. Only
11. Stuck
12. Love
13. Birds
14. Burn Out
15. Real Life
Autor recenzji: Monika Matura
Warto posłuchać: "Natural", "Cool Out", "Bad Liar"
Ocena: 3,5/6