RELACJA: Pol'and'Rock Festival 2020
Pierwsze z wielu pozytywnych skojarzeń, które przychodzi mi na myśl o Przystanku Woodstock – od 2018 r. odbywającego się pod zmienioną nazwą Pol’and’Rock Festival – to: atmosfera. A ją tworzą, w równym stopniu co muzycy odpowiadający za potencjał artystyczny festiwalu, obecni na nim ludzie. Coroczne spotkania ze znajomymi z różnych stron nie tylko z Polski, ale i świata w Kostrzynie nad Odrą owocowały zawsze niesamowicie pięknymi, zabawnymi i wzruszającymi chwilami, choć wiele z nich z pewnością nie nadawało się do opisywania :). Czy zatem w nadzwyczajnych czasach, w których żyjemy, można oddać choć namiastkę klimatu imprezy – słusznie nazywanej Najpiękniejszym Festiwalem Świata – bez możliwości celebrowania jej z innymi i festiwalowej integracji? Jurek Owsiak ze swoją świtą pokazał, że tak. fot. M. Kwaśniewski
Tegoroczny Pol’and’Rock Festival z oczywistych dla wszystkich powodów nie mógł odbyć się w tradycyjnej formie. Dostaliśmy więc jego absolutnie wyjątkową, bo wirtualną edycję. Wszystkie wydarzenia (nie tylko koncerty, ale także spotkania z gośćmi w ramach Akademii Sztuk Przepięknych) transmitowane były bowiem na żywo ze studia telewizyjnego, a uczestniczyła w nich, zmieniająca się co jakiś czas, maksymalnie 150-osobowa publiczność. Oczywiście z zachowaniem wszystkich koniecznych standardów bezpieczeństwa, w tym przede wszystkim z maseczkami zakrywającymi twarz i nos. Być może gdyby nie uraz kręgosłupa, którego nabawiłem się w niedawnym wypadku samochodowym, to byłbym wśród szczęśliwców – dziennikarzy, którzy otrzymali akredytację. Postanowiłem jednak, zgodnie z mottem tegorocznej edycji festiwalu „Najpiękniejsza domówka świata”, spędzić go w domu, biorąc udział w imprezie w taki sposób jak zdecydowana większość publiczności, czyli w pełni wirtualnie śledząc wydarzenia za pomocą laptopa, podłączonego do niego czasem telewizora i smartfonu.
fot. D. Malik
Wyjątkowość tegorocznej edycji Pol’and’Rock Festival sprawiła, że po raz pierwszy w historii można było obejrzeć wszystkie koncerty (a także wszystkie spotkania na Akademii Sztuk Przepięknych), bowiem wszystko odbywało się na jednej, a nie na czterech scenach. Niemniej z powodu pracy i braku czasu obejrzałem (w większości) tylko te koncerty, które interesowały mnie najbardziej. Festiwal otworzyła jedna z największych bohaterek jego poprzedniej edycji, czyli Majka Jeżowska, która wcześniej była także pierwszym gościem na Akademii Sztuk Przepięknych (ASP). Na poprzedzającym koncert spotkaniu powiedziała m.in., że planuje nagrać płytę z rockowym repertuarem. I na koncercie potwierdziła, że odpowiedni potencjał, a także rock’n’rollową duszę z pewnością ma! Hity dzieciństwa wielu z nas, na czele z „A ja wolę moją mamę” czy „Na plaży”, pani Majka wraz z towarzyszącym jej bandem zagrała z rockową ekspresją ku zachwytowi wszystkich „dzieciaków”, zarówno obecnych pod sceną, jak i tych oglądających ją na całym świecie. Jeżowska swoim występem potwierdziła też to, co mówiła na ASP: nie powinno być żadnej różnicy w pisaniu i wykonywaniu piosenek dla dzieci i dla dorosłych. I u niej tej różnicy rzeczywiście nie widać.
Następnie scena przeszła we władanie rockowego skrzypka z klasycznym rodowodem. Jelonek, bo o nim oczywiście mowa, po raz kolejny pokazał, że na imprezie organizowanej przez Owsiaka czuje się jak ryba w wodzie. Ale czy może to dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę, że Michał jest jedynym muzykiem, który czterokrotnie (dwukrotnie jako członek zespołu Ankh, raz z Hunterem i raz ze swoim autorskim zespołem Jelonek) zdobywał Złotego Bączka, czyli nagrodę przyznawaną przez publiczność dla najlepszego zespołu bądź artysty na danej edycji festiwalu? Być może dostanie go także za tegoroczną edycję. Widziałem wiele koncertów Jelonka z kolegami (towarzyszy mu zespół w składzie: Mariusz Andraszek – gitara basowa i śpiew, Paweł Chojnacki – perkusja, Leszek Kowalik – gitara i śpiew, Krzysztof Osiak – klawisze). Ten był jednak pierwszym online, ale to samo mogę napisać o wszystkich tegorocznych występach. W trakcie około 30-minutowego koncertu (wszyscy wykonawcy mieli do dyspozycji mniej więcej tyle czasu) Jelonek zaprezentował w pigułce to, z czego słynnie: poczucie humoru, umiejętność porwania słuchaczy, charakterystyczną mimikę i humorystyczne zapowiedzi swoich utworów. Wszystko to jednak okraszone było rockowo-symfoniczną muzyką, momentami – jak choćby w przypadku utworu „Presto” (fragment „Lata” z „Czterech pór roku” Vivaldiego) z ostatniej płyty „Classical Massacre”, która ukazała się pod koniec tamtego roku – ocierając się o wirtuozerię. Publiczność jak zwykle jadła Jelonkowi z ręki i nawet na tak specyficznym występie nie zabrakło typowego dla Jelonkowych występów wężyka.
fot. Sz. Aksienionek
Z koncertów pierwszego dnia zobaczyłem jeszcze fragment występu… Zenka, który w ostatniej chwili zastąpił w line-upie zespół Pull The Wire. Ale nie – jak myśleli niektórzy – króla disco polo, tylko lidera zespołu Kabanos, Zenka Kupatasy. Jego twórczość przesiąknięta jest specyficznym poczuciem humoru, którego nie zabrakło także tym razem. Ze względu na inne obowiązki nie mogłem oglądać koncertów Renaty Przemyk, Acid Drinkers, Raz, Dwa, Trzy oraz zespołu Enej (który zagrał już grubo po północy), nad czym bardzo ubolewam.
Drugi dzień festiwalu otworzyła kapela Gravity Off, czyli zwycięzca Antyfestu, a więc konkursu organizowanego przez Antyradio dla zespołów, które nie mają na koncie płyty ani kontraktu płytowego (na scenie była jeszcze wówczas Joanna Kulig; końcówkę spotkania z nią na ASP udało mi się jeszcze obejrzeć). Zespół zapowiedział Tomasz Kasprzyk – jeden z „głosów” (i twarzy) rozgłośni od lat współpracującej zarówno z Owsiakiem, jak i festiwalem. Zwycięska kapela, grająca szeroko rozumiany rock alternatywny, wybrana była ponoć jednogłośnie, ale ja nie podzielam zachwytów jurorów. Owszem, brzmieli bardzo profesjonalnie, ale jednak dla mnie zbyt… zimno. Zabrakło mi w ich muzyce niezbędnego na tym festiwalu pierwiastka radości i szaleństwa.
Niczego za to mi nie zabrakło na koncercie Elektrycznych Gitar, podczas którego Kuba Sienkiewicz i spółka postawili przede wszystkim na repertuar z tegorocznej – bardzo nietypowej dla zespołu, bo utrzymanej w electropopowej konwencji – płyty „2020”. W warunkach koncertowych repertuar z niej brzmi jednak bardziej rock’n’rollowo, a w przypadku pastiszu „Pisia Gągolina” (w studyjnej wersji zahaczającego wręcz o disco polo!) folkrockowo, by nie napisać: w stylu country. Szczególne wrażenie zrobiły jednak na mnie dwie inne kompozycje z płyty: „Najwyższa pora” oraz „Cuda się dzieją”. W pierwszym z nich, napisanym przez klawiszowca Piotra Łojka, Sienkiewicz śpiewa m.in.: „skończy się ropa, skończy się gaz – najwyższa pora, najwyższy czas”, a całość jest jakby zapowiedzią tego, że świat, jaki znamy, ulegnie zmianie, głównie pod względem ekologicznym. Ale w czasach pandemii koronawirusa nie sposób nie intepretować go bardziej wielowymiarowo. W „Cuda się dzieją” Sienkiewicz nawiązuje trochę do mojego ulubionego utworu z repertuaru zespołu „Przewróciło się” („Kiedy jest ciemno, zrobi się jasno, jak się zapali, to może zgasnąć, gdy jest za sucho, będzie za mokro, jeśli nie drzwiami, wejdzie przez okno”). Na koncercie nie mogło także zabraknąć kultowych klasyków, takich jak „Człowiek z liściem" czy „Dzieci”, które na wspomnianej na początku płycie znalazły się nowej wersji, brzmiącej jak wyjęta żywcem z parady techno w Berlinie!
fot. G.Adamek
Problemy techniczne sprawiły, że koncert Piotra Bukartyka obejrzałem tylko w niewielkiej części (ale jak zwykle można było docenić znakomite, inteligentne teksty i ich emocjonalną i szczerą interpretację), za to występ Happysad okazał się chyba pierwszym w moim życiu, który w całości obejrzałem na telefonie komórkowym! A był to koncert jak na tę formację dość nietypowy, bowiem zabrakło w nim największych hitów, z „Zanim pójdę” na czele. Kuba Kawalec z kolegami postawili na bardziej poważną i zaangażowaną część swej twórczości, którą na szczęście już chyba coraz mniej osób utożsamia z „harcerskim” czy „studenckim” graniem.
Następnie na scenę wszedł Big Cyc, który w odróżnieniu od Elektrycznych Gitar postawił przede wszystkim na repertuar nie z ostatniej, a ze swojej pierwszej płyty. W tym roku mija 30 lat od wydania debiutanckiego albumu Big Cyca „Z partyjnym pozdrowieniem. 12 hitów w stylu lambada hardcore”. Szacuje się, że włącznie z bardzo wówczas prężnym pirackim rynkiem płyta sprzedała się w około milionowym nakładzie… To właśnie z tego krążka pochodzą takie hity, jak „Berlin Zachodni”, „Ballada o smutnym skinie” czy „Wielka miłość do babci klozetowej” i – co ciekawe – żadnego z nich nie usłyszeliśmy na koncercie! Usłyszeliśmy za to m.in. stosunkowo mniej znane: punkrockowy (ten gatunek był typowy dla pierwszych lat twórczości Big Cyca) kawałek „Sąsiedzi”, rapcore’owe (czyżby zespół był protoplastą tego gatunku w Polsce?) „Dzieci Frankensteina” oraz, dla mnie kultowego z czasów dzieciństwa, „Kapitana Żbika”. Całość, jak zwykle w przypadku Big Cyca niezwykle energicznego i zabawnego, koncertu zakończył mój ulubiony utwór z ich repertuaru, czyli „Tu nie będzie rewolucji”, poprzedzony zabawną wpadką mocno odchudzonego, ale jak zwykle będącego w świetnej konferansjerskiej kondycji Krzyśka Skiby.
fot. M. Kwaśniewski
Drugi dzień zamknęło muzyczne alter ego aktora Arka Jakubika, czyli Dr Misio (ma on, co ciekawe, w swoim repertuarze także utwór Big Cyca – „Polacy”), oraz prześmiewczy, ale soczyście rockowo-metalowy band Łydka Grubasa, który swego czasu „odkryłem” właśnie na Przystanku Woodstock.
Jak zawsze największa muzyczna różnorodność czekała nas w sobotę, czyli ostatniego dnia festiwalu. Zanim jednak rzuciłem się w wir koncertowych wydarzeń, obejrzałem spotkanie z najbardziej wyczekiwanym gościem tegorocznej ASP, którym był Wojciech Mann. Ta legenda nie tylko polskiego dziennikarstwa muzycznego, ale telewizji i radia w ogóle, odpowiadała na pytania (nie tylko prowadzącego spotkanie Bartosza Węglarczyka, ale także obecnych w studiu oraz internautów – taka była bowiem konwencja spotkań na ASP) z charakterystycznym dla siebie dystansem, spokojem, przekorą i poczuciem humoru. Przede wszystkim jednak z jego wypowiedzi wyłaniała się ogromna wiedza i doświadczenie. Podobne, wyłącznie pozytywne słowa można też napisać o dwóch innych gościach, którzy pojawili się odpowiednio przed panem Wojciechem i po nim, czyli: Andrzeju Mleczce i Januszu Gajosie – moim zdaniem, najlepszym polskim autorze rysunków satyrycznych (jestem absolutnym fanem jego twórczości!) i jednym z najwybitniejszych aktorów w historii polskiego kina.
fot. O.Drutkowska
Sobotnie koncerty rozpoczęli prawdziwi „woodstockowi” weterani, czyli zaprzyjaźniona z Owsiakiem punkrockowa (odważnie jednak czerpiąca też z reggae, ska i folku) formacja Farben Lehre. Dowodzona przez Wojtka Wojdę grupa dała, jak zwykle, niezwykle energetyczny występ, po raz kolejny udowadniając, że słowa z, zagranego na bis, utworu zatytułowanego tak jak nazwa zespołu o ich „wiecznej młodości” nie są wcale na wyrost. Mi zaimponowała znakomita, koncertowa energia kompozycji „Bella Ciao”.
Bardzo dobre wrażenie sprawił także kolejny artysta Sidney Polak, który znany jest z gry na perkusji w zawieszonym do odwołania zespole T.Love, ale także z udanej kariery solowej. Jarosław (to jego prawdziwie imię) postawił na sprawdzony repertuar, na czele z największymi hitami z jego dorobku, czyli „Otwieram wino” i „Chomiczówką”. Na chwilę oddał on też mikrofon swojemu koledze z T.Love Jankowi Pęczakowi, który dzięki temu mógł zaprezentować ludziom na całym świecie jeden z utworów ze swojej pierwszej solowej płyty, nazwanej po prostu „Jestem”.
fot. G. Adamek
Był to piękny gest wobec innego artysty, ale jak w takim razie nazwać to, co w stosunku wobec innego kolegi po fachu zrobiła kolejna artystka? W trakcie koncertu Urszuli usłyszeliśmy sześć utworów, z czego połowa była zaśpiewana przez… Felicjana Andrzejczaka!
Ale zanim do tego dojdziemy, to zatrzymajmy się na chwilę na genezie tego, co przeżywamy już po raz 26. Dla Jurka Owsiaka bezpośrednią inspiracją do zorganizowania Przystanku Woodstock była odbywająca się w dniach 12–14 sierpnia 1994 r. impreza mająca uczcić uroczystą 25. rocznicę legendarnego Festiwalu w Woodstock. Tak jak w 1969 r., podczas obchodów 25-lecia wystąpili Joe Cocker i Carlos Santana. Pojawiały się także szczególnie popularne w latach 90. gwiazdy, jak choćby Green Day, Metallica czy Aerosmith. Dla Owsiaka ważniejsze jednak od strony muzycznej były idee, które w swoim czasie stały się siłą napędową oryginalnego Woodstocku, jak i – według organizatora polskiej wersji – także remake’u legendarnego wydarzenia po ćwierćwieczu. „Miłość, przyjaźń, muzyka” – te dobrze nam znane słowa i inne hasła-symbole były Owsiakowi bliskie od dawna. Najlepszy dowód tak pojętej otwartości dał, wymyślając Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, która jest starsza od Przystanku Woodstock.
fot. P.Krupka
Do historii festiwalu nawiązał też Owsiak podczas zapowiedzi dobrze mu znanej artystki, która wraz ze swoim ówczesnym mężem (i kompozytorem wielu jej utworów) Stanisławem Zybowskim towarzyszyła twórcy Przystanku na wspomnianym festiwalu w 1994 r. Sama artystka także nawiązała do tego wydarzenia, wykonując utwór „Woodstock ’94”. Co ciekawe zarówno ten, jak i zagrane przez nią numery „Na sen” oraz „Niebo dla Ciebie” pochodzą z albumu „Biała droga” z 1996 r., a artystka nie zaśpiewała nic ze swego repertuaru ze zdecydowanie dla niej najlepszych lat 80. W tamtej bowiem dekadzie nagrała 4 płyty z Budką Suflera, które stworzyły ikoniczny do dziś wizerunek artystki dzięki przede wszystkim tekstom Marka Dutkiewicza (m.in. „Dmuchawce, latawce, wiatr” i „Malinowy król”) i muzyce nieodżałowanego Romualda Lipki. Ten sam duet autorów był w ogromnej mierze odpowiedzialny także za sukces gościa Urszuli – Andrzejczaka. Lipko skomponował muzykę, a Dutkiewicz napisał teksty do trzech utworów Andrzejczaka zarejestrowanych podczas jednej sesji z Budką w 1982 r.: „Nocy komety”, „Czasu ołowiu” i przede wszystkim „Jolka, Jolka pamiętasz”. Wszystkie je usłyszeliśmy na 26. Pol’and’Rock Festival.
Były wokalista Budki swój występ rozpoczął od „Czasu ołowiu” – ballady poświęconej nieżyjącym muzykom. Do wyliczanki artystów w tekście Andrzejczak dołączył „Romka L.”. Cały swój koncert zadedykował bowiem wspomnianemu przyjacielowi. Wszyscy, ze mną włącznie, czekali jednak przede wszystkim, aż ze sceny popłyną dźwięki „Jolka, Jolka pamiętasz”. Andrzejczak jak zwykle cudownie i emocjonalnie zaśpiewał utwór swoim zachrypniętym, „cierpiącym” głosem. Wokalista tradycyjnie wczuwał się w wyśpiewywane słowa tak mocno, jakby traktowały o nim samym, a nie o ich autorze. Zresztą wykonanie „Jolki” przez Andrzejczaka na Przystanku Woodstock w 2014 r. przed około 700-tysięczną publicznością (skądinąd zespół zagrał wówczas przede wszystkim cały repertuar z debiutanckiej i przełomowej dla polskiej muzyki rockowej płyty „Cień wielkiej góry” z 1975 r.) zainspirowało Marka Dutkiewicza do napisania autobiograficznej książki. „Jolkę” obejrzała za mną, niezwykle poruszona jej wykonaniem moja Mama, a w trakcie koncertów na chwilę pojawił się też Tata. Dzięki temu po raz pierwszy na Woodstocku (wolę oryginalną nazwę) byłem z rodzicami :). Całość swego występu Andrzejczak zakończył wspólnie z jego (teoretycznie) główną bohaterką. Wykonali oni „Noc komety”. W studyjnej wersji tego utworu też słyszymy Urszulę, tym razem zaś usłyszeliśmy ją także live. To był dla mnie najlepszy i najważniejszy koncert tego wyjątkowego festiwalu.
fot. D.Malik
Ale oczywiście nie ostatni! Z ogromną ciekawością czekałem na występ laureatów Złotego Bączka Małej Sceny (podczas klasycznych edycji imprezy tak nazywano drugą, mniejszą od głównej festiwalową scenę), czyli zespołu Kwiat Jabłoni, na którego czele stoją Kasia i Jacek, dzieci Kuby Sienkiewicza, lidera Elektrycznych Gitar. Wcześniej jednak miałem przyjemność obejrzeć końcówkę koncertu grupy Ja Mmm Chyba Ściebie, zwanej też Łowcy Band, tworzonej przede wszystkim przez członków kabaretu Łowcy.B. Liderem i jednym z wokalistów jest Mariusz Kałamaga, były członek i lider wspomnianego kabaretu. Ci doświadczeni showmani w niezwykle energetyczny i, co oczywiste, komiczny sposób porwali publiczność do wspólnej zabawy. Tym samym atmosfera ich występu silnie kontrastowała z klimatem tworzonym przez grupę dowodzoną przez dzieci Sienkiewicza. Koncert Kwiatu Jabłoni trochę mnie jednak rozczarował. Z jednej strony rozumiem i doceniam ich folkrockową, subtelną aranżację, opartą głównie na wokalu Kasi i dźwiękach mandoliny Jacka, ale z drugiej ich utworom brakuje przebojowości. W tej sytuacji najbardziej zabrakło mi kompozycji, która niewątpliwie wykazuje potencjał przebojowy, a którą w swoim repertuarze mają także Elektryczne Gitary. Mowa o utworze „Huśtawki”, który jest coverem. Napisał go i śpiewał pierwotnie znany polski bard Jacek Kleyff. Jego świetny tekst idealnie koresponduje z niejednoznaczną twórczością Kwiatu Jabłoni.
Ostatnim koncertem, który obejrzałem w całości, był występ formacji Cyrk Deriglasoff. Na jej czele stoi stary muzyczny wyjadacz, jakim bez wątpienia jest Olaf Deriglasoff – charyzmatyczny basista, mający na koncie występy choćby w zespołach Homo Twist i Kazik na Żywo, będący też współtwórcą przebojowego albumu Kazika „Melassa” z 2000 r. Aktualny zespół Deriglasoffa nie odcina jednak kuponów od wcześniejszych dokonań swego lidera, a skupia się na swoich kompozycjach, z których najlepiej wypadła osobista (Olaf jest ojcem dwóch córek) kompozycja „Córki nie ma w domu”.
fot. M. Kwaśniewski
Tegoroczny festiwal, składający się w całości z polskich artystów (zagranicznym akcentem były podziękowania za przyznanie Złotego Bączka tzw. Dużej Sceny przesłane przez grupę Avatar), kończyły występy: thrashmetalowego Huntera (w którego składzie jest także Jelonek), „hipisowskiej” Ani Rusowicz, czyli słynnej córki jeszcze słynniejszej matki (Ady), metalowych prześmiewców z Nocnego Kochanka i grającego reggae zespołu Tabu. Należy wymienić, że w ciągu trzech dni festiwalu wystąpili na nim także: Przybył, Bokka, Romantycy Lekkich Obyczajów, Bethel, Black River i Poparzeni Kawą Trzy. Gośćmi ASP byli ponadto: Ewa Ewart, Andrzej Depko, Dorota Wellman, Marta Klepka, Tomasz i Marek Sekielscy i Ewa Zgrabczyńska.
26. Pol’and’Rock Festival okazał się imprezą bez precedensu nie tylko w historii Polski, ale i całego muzycznego świata. Podczas jego trwania łączyliśmy się także z innymi, mniejszymi „domówkami” z całej Polski, a najczęstszym pytaniem do jego uczestników zadawanym przez, puszczającego oko, dyrygenta Owsiaka było: czy organizatorzy mają wodę mineralną :). Oprócz tego podczas koncertów mogliśmy śledzić i oglądać wpisy oraz zdjęcia internautów czy rozmawiać z partnerami i sponsorami festiwalu, takimi jak mBank, Lidl czy Allegro. To wszystko sprawiło, że mieliśmy poczucie obcowania z czymś dobrze znanym, do czego jakże tęsknimy. Składając bowiem wyrazy szacunku twórcom wirtualnej odsłony festiwalu, wszyscy mamy chyba nadzieję, że odbyła się ona w takiej formule po raz pierwszy i ostatni, a za rok spotkamy się już bez pośrednictwa łączy internetowych, w Kostrzynie nad Odrą. Będzie to bowiem znaczyło, że świat poradził sobie z pandemią koronawirusa, czego życzę sobie i wszystkim czytającym te słowa.
Autor tekstu: Michał Bigoraj
Zdjęcia: dzięki uprzejmości Fundacji WOŚP