Stacey Kent w moim domu - felieton
Zamiast recenzji lub opisu wydarzenia jakim był poznański koncert Stacey Kent, prezentujemy kolejny felieton, który pokazuje dwa odmienne punkty widzenia na muzykę i związane z nimi przeżycia audiofila - człowieka, który odważył się pojechać na koncert, zostawiając na jeden dzień swój ukochany system audio.
Andrzej Grochowski | Tomek Cegiełka |
- Andrzej: Na koncercie byłem.
- Tomek: Na tym samym co ja?
- Chyba tak... W Poznaniu śpiewała Stacey Kent. No tak, byłem na tym koncercie i nawet mi się pdodbało, ale nie byłbym sobą gdybym nie powiedział czegoś, co zapewne wprawi cię w dobry nastrój bo wiem jak bardzo lubisz słowne potyczki.
Na koncercie się nie zwiodłem, było tam wszystko czego oczekiwałem: support, który odstawał od gwiazdy na tyle, że przy trzecim ich utworze ze zniecierpliwieniem czekałem kiedy skończą, pan "akustyk", co do którego miałem obawy, że jeśli tak samo zrealizuje koncert gwiazdy jak zespołu, który ją poprzedzał, to nie usłyszę kontrabasu i jeszcze wielu innych magicznych dźwięków znanych mi z ostatniej płyty Stacey, był w końcu tłok, dzięki któremu siedziałem ponad dwie godziny na schodach - dokładnie tak jak w czasach gdy studiowałem i wchodziłem na tego typu imprezy bez biletu... no i rzecz najważniejsza był piękny koncert, który tak bardzo różnił się od płyty, że bardzo chciałbym to opisać.
Lubię muzykę określaną jako "bosa nova". Trudno mi usiedzieć spokojnie na fotelu gdy z głośników płyną te gorące dźwięki, nogi same zaczynają się poruszać i od razu mam ochotę tańczyć, a powiem ci Tomku, że przy tej ostatniej - bardzo udanej płycie Stacey Kent - tańczyć można.
Płyta "The Changing Lights", jest dla artystki płytą dość osobistą. Bliska jej sercu muzyka brazylijska zdominowała występa, a Stacey będąc na szczęście daleką od eksperymentów, zaprezentowała zarówno bardzo osobiste interrpretacje coverów jak i utwory autorskie - wszystko w sposób nie odbiegający od tego jak gra się ten gatunek w sposób klasyczny. Czy koncert mi się podobał? Owszem - dopełniła go piękna sytuacja gdy artystka zapomniała tekstu oraz totalnie rozstrojona membrana bębna basowego w perkusji - wiem, wiem: to naturalne w koncertach granych na żywo, trudno opanować emocje a materia nieożywiona instrumentów bywa złośliwa.
... i jeszcze słowo Tomku o dźwięku. Obaj mamy świra na punkcie brzmienia. Lubię gdy dźwięk kontrabasu, który widzę na środku sceny dociera do mnie właśnie stamtąd gdzie stoi kontrabasista, uwielbiam momentami chwilowy chaos jazzowej perkusji, którą widzę z lewej strony sceny i głos wokalistki lubię, kiedy jest w spsób naturalny wypchnięty nieco przed zespół. I przyznam ci się, że na koncertach często gubię się gdy ten perfekcyjnie zrealizowany dźwięk dociera do mnie - zupełnie inaczej niż na płycie - wprost spod sufitu. Bo lubię na koncercie zamknąć oczy i poczuć się jak w moim pokoju przed moimi ukochanymi kolumnami. Lubię też odwrotnie, ale o tym może następnym razem.
Słuchać się tego nie daje co mowisz.... ach, Ty niepoprawny audiofilu, drogi Andrzeju!!!
Takie podejście do umiłowanej przez nas obu muzyki pozbawia Cię przyjemności udziału w jakże istotnej części doświadczenia muzycznego, jakim jest koncert - nawet nagłaśniany elektrycznie. Chyba, że zamierzasz się ograniczyć do muzyki poważnej i to słuchanej wyłącznie w najlepszych akustycznie salach. Ale znając Twoje melomańskie gusta, to raczej nie wchodzi to w grę, bo obaj kochamy jazz jak Stacey, grającego z nią w zespole, swojego męża-saksofonistę.
Jak sam widzisz, uczestnicząc w jej koncercie, byliśmy w stanie dostrzec tę relację międzypłciową, a że śpiewała tego wieczoru wiele utworów lirycznych, a jeden wręcz intymny, nabrało to specjalnego znaczenia i magii. Od teraz, słuchając w zaciszu audiofilskiej świątyni jej płyt, zawsze kiedy uderzy ona w miłosne tony, a będzie jej towarzyszył akurat saksofon lub flet, na którym gra jej wybranek serca, to utwór ten wzbogaci się o czwarty wymiar, którego żadne Ongaku, kable za 20 tysięcy złotych, czy magiczne ustroje akustyczne nie są mi w stanie ukazać.
Powiesz mi może, że koncerty na żywo nie są domeną wyłącznie klasyki - zgoda, jazzu można łuchać w ten sam sposób: w zadymionym klubie jazzowym (oj, sorry, odkąd jesteśmy w neokomunistycznej unii europejskiej, to „zadymiarze” są passe), ale jak chcesz mi powiedzieć, że w takich warunkach możesz usłyszeć idealny dźwięk znany Ci z wysokości Twojego high-end’owego tronu, dżwięk dochodzący precyzyjnie z miejsc, gdzie stali poszczególni muzycy? Chyba, że masz zawsze specjalny karnet na klubowy „sweet spot”.
Słuchanie muzyki na żywo „naraża” nas także na to pomylenie tekstu przez wykonawcę, czy pęknięcie membrany, o których piszesz, ale tym samym humanizuje doświadczenie muzyczne, bo muzykę wykonują przecież żywi ludzie, którzy nie są nieomylni, zaś instrumenty mają to do siebie, że czasami zawodzą.
Kiedyś byłem w Sali Kongresowej na koncercie mojej ulubionej Cassandry Wilson. Dopiero wtedy zorientowałem się, że perkusista gra często gołymi rękoma na perkusji, czego mój ówczesny sprzęt nie pozwalał mi usłyszeń, a najlepiej zapamiętany moment tego koncertu, to właśnie ten, kiedy pewien instrument odmówił muzykowi posłuszeństwa.
A było to tak: gitarzysta przerwał po pierwszym takcie utworu i cały zespół zatrzymał się w pół nuty; wtedy on zaczął stroić strunę, a gdy skończył zaczęli wszyscy od nowa. Ale i tym razem, choć dopiero po dwóch taktach, sytuacja się powtórzyła. Tym razem jednak publika zaczęła lekko szemrać. I kiedy po następnym, już trzecim, rozpoczęciu utworu, kiedy gitarzysta ponownie zatrzymał zespół, podczas kolejnego strojenia, odezwały się pojedyncze gwizdy i okrzyki, że nie umie jej nastroić. A on, jak gdyby nigdy nic, majstrując przy gryfie; doprowadził do pęknięcia struny i dopiero w wtedy publika nagrodziła jego wybitny słuch gromkimi brawami, wręcz owacją. Po prostu, struna była tak zużyta, że nie dało się jej idealnie nastroić, on to słyszał i jako profesjonalista nie mógł zgodzić się, by tak grać. Gwarantuję Ci, że większość ten moment dobrze zapamiętała. Aha, rzecz jasna gitarzysta wymienił strunę i zagrali dalej dobrze nastrojeni.
BB King wymienia strunę w czasie grania utworu (Live at Farm Aid 1985)
Andrzeju, mam do Ciebie ogromną prośbę, abyś nie pozbawiał mnie przyjemności wspólnych z Tobą wyjazdów na koncerty - nawet tych nieaudiofilsko nagłośnionych. Nie zamykaj oczu podczas słuchania i nie sprawdzaj gdzie, kto powinien stać na scenie. Jestem pewien, że jakaś część Twojej duszy zaskoczy Cię i porwie w cudowne rejony, w które tylko muzyka jest w stanie nas zabrać.
Stacey Kent w ciągu tych prawie dwóch godzin wyczarowała bardzo intymną atmosferę, a muzycy okazali się profesjonalistami w każdym calu: wpatrzony w nią, spod spadających okularów, pianista, który grał jakby poruszany ruchami jej ciała, fenomenalny perkusista, którego wyrafinowane i delikatne solo nie przypominało niczego, co do tej pory słyszałem, no i kontrabasista - z cudnym, onirycznym wstępem do jednego z utworów.
Żeby nie było tak słodko, drogi Andrzeju, to ja nie jestem tak całkiem wolny od audiofilskiej choroby, bo i mi przeszkadzały momenty, w których doskonale nagłośniony zespół, górował dżwiękiem nad bohaterką wieczoru. Być może jej specyficzny, delikatny głos domagał się lepszego mikrofonu, osobnego wzmocnienia, a może i osobnych kolumn. Niestety, ten wysoki, subtelny wokal, gdy źle nagłośniony, jest pełen sybilantów i ostrości, co szczególnie przeszkadzało mi w odbiorze. Co ciekawe, na płycie, którą w prezencie otrzymaliśmy od organizatora koncertu, odnajduję te same wady nagrania - ale pewnie powiesz, że to wina mojego sprzętu. I w tym oto momencie odsłuch zrównał się z doświadczeniem z koncertu... choć może nie tak jak chciałeś, Andrzeju, ale jak się nie ma co się lubi…
... Sursum corda, vivat audiophiles.
Koncert Stacey Kent - ERA JAZZU Poznań 19.10.2015